Demon darmowości - jedna ze
współczesnych form nadprzyrodzonych. Bestia pojawia się szybko i
niespodziewanie, pożerając ludzkie mózgi. Nikt (z wyjątkiem baców i
marketingowców) nie wie skąd i po co się wzięła. Legenda głosi,
że ten, kto zobaczy demona darmowości... będzie żył dalej, choć jego życie
nigdy nie będzie już takie samo.
Niedzielne popołudnie
i obiad w galerii handlowej. Typowy fast-foodowy open space na ostatnim
piętrze. Jedna z popularnych restauracji oferuje swoim klientom coś na
zasadzie szwedzkiego stołu. Bulisz słono za kawałek ryby, w zamian za co
dodatki dobierasz w dowolnej ilości i konfiguracji. Taki sobie mini
all inclusive. Zasada jest tylko jedna – musi się zmieścić na talerzu.
Muszę przyznać, że
sama jestem częstym gościem tego lokalu, bo odpowiada mi taka forma
komponowania posiłku. Przynajmniej nie muszę płacić za surówkę z tartej
marchewki, którą od dwudziestu lat zostawiam na talerzu.
A jednak ta
marchewka, zupełnie niemetaforyczny koszmar moje dzieciństwa, staje się
fundamentem jednej z głównych reguł funkcjonowania demona darmowości.
Założenie w zasadzie
marchewki (nie mylić z kijem i marchewką!) jest jedno: nienawidzisz
marchewki. Nigdy w życiu nie przyrządzisz jej w domu, nie tkniesz jej u
teściowej, u mamy i w szkolnej stołówce. Ale teraz ją nałożysz. Ze szpinakiem,
buraczkami, fasolką szparagową i wetkniętym w środek ogórkiem konserwowym. Albo
dwoma. Po czym z całą pewnością i tak (w miarę możliwości) ominiesz tę
nieszczęsną pomarańczową papkę, bo... jej nie cierpisz. Poza tym góra jedzenia
na twoim talerzu jest tak pokaźna, że twoja własna babcia wytrzeszczyłaby oczy
ze zdumienia (przecież zawsze krzyczysz, że nie zjesz tyle, że już
wystarczy!).
Ale tym razem marchewka jest za darmo, i to w sposób demoniczny. Ba! W pewnym sensie zapłaciłeś za nią (doskonale wiesz, czym są ukryte koszty!), więc wgnieciesz ją w tę mieszankę ziemniaków opiekanych i frytek, pod którą zupełnie zniknął gdzieś kawałek twojej drogocennej ryby.
Ostatecznie jest to twoja marchewka. Za darmo.
Kiedy myślę o demonie
darmowości (i ziemniakach z frytkami) przypomina mi się Anglia. Nie wiem
czy czytają tam te same podręczniki co u nas, ale z pewnością nikt nie może
stać się prawdziwym marketingowcem w renomowanej korporacji pokroju Tesco bez
doktoratu z Buy one, get one free.
Słusznie mówił
Friedman, że nie ma darmowych obiadów. Ale przyzwyczailiśmy się
jednak do stosunkowo subtelnych form nabijania nas w butelkę. Zdajemy się nawet
te formy (jak gwiazdki czy ukryte koszty) jakoś tak wewnętrznie
akceptować. Zachód w takie pierdoły się bawić się nie będzie. Chwała
Matce Boskiej Marketingowców, że większość Wyspiarzy nie potrafi dzielić w
pamięci i z radością płaci piątaka za 2 butelki Coli po 2 poundsy za sztukę.
--------------------------------------------------------------------------------------------
Dzwonię do ciebie, bo
kończy się miesiąc i muszę wygadać darmowe minuty
- Od kiedy ty pijesz
energetyki? - E, nie piję, za darmo na ulicy rozdawali
- W Ryanairze za darmo
startery do 02 rozdają wszystkim pasażerom! Wypas, co?
- Po co ci starter do
02, przecież ty prawie nie bywasz za granicą
- E... no po nic, ale rozdawali, kumasz, za darmo. U nas nie rozdają.
- Patrz co dostałam, w
galerii rozdawali. Fajne?
- No, fajne. Ale po co
ci dwa?
- No nie wiem. Za
darmo dawali, to wzięłam.
Brzmi znajomo?
No to na deser
(oczywiście darmowy) przypomnienie internetowego hitu ubiegłorocznych Świąt
Bożego Narodzenia, czyli Wigilia w Radomiu.
Pozdrawiam!
Głos z OFFu.
Jeśli chcesz dowiadywać się na bieżąco o kolejnych wpisach, zapraszam do polubienia fanpage'a na facebooku (link pod spodem lub ikonka u góry bloga)
OdpowiedzUsuńhttps://www.facebook.com/blog.gloszoffu
Bo darowanemu koniowi się w gębę nie zagląda!
OdpowiedzUsuńCzyli jak dają, to brać i nie gadać? :)
OdpowiedzUsuń