czwartek, 18 lipca 2013

Friedman i zasada marchewki, czyli dwa oblicza demona darmowości



Demon darmowości - jedna ze współczesnych form nadprzyrodzonych. Bestia pojawia się szybko i niespodziewanie, pożerając ludzkie mózgi. Nikt (z wyjątkiem baców i marketingowców) nie wie skąd i po co się wzięła. Legenda głosi, że ten, kto zobaczy demona darmowości... będzie żył dalej, choć jego życie nigdy nie będzie już takie samo.


Niedzielne popołudnie i obiad w galerii handlowej. Typowy fast-foodowy open space na ostatnim piętrze.  Jedna z popularnych restauracji oferuje swoim klientom coś na zasadzie szwedzkiego stołu. Bulisz słono za kawałek ryby, w zamian za co dodatki  dobierasz w dowolnej ilości i konfiguracji. Taki sobie mini all inclusive. Zasada jest tylko jedna – musi się zmieścić na talerzu. 

Muszę przyznać, że sama jestem częstym gościem tego lokalu, bo odpowiada mi taka forma komponowania posiłku. Przynajmniej nie muszę płacić za surówkę z tartej  marchewki, którą od dwudziestu lat zostawiam na talerzu.

A jednak ta marchewka, zupełnie niemetaforyczny koszmar moje dzieciństwa, staje się fundamentem jednej z głównych reguł funkcjonowania demona darmowości.

Założenie w zasadzie marchewki (nie mylić z kijem i marchewką!) jest jedno: nienawidzisz marchewki. Nigdy w życiu nie przyrządzisz jej w domu, nie tkniesz jej u teściowej, u mamy i w szkolnej stołówce. Ale teraz ją nałożysz. Ze szpinakiem, buraczkami, fasolką szparagową i wetkniętym w środek ogórkiem konserwowym. Albo dwoma. Po czym z całą pewnością i tak (w miarę możliwości) ominiesz tę nieszczęsną pomarańczową papkę, bo... jej nie cierpisz. Poza tym góra jedzenia na twoim talerzu jest tak pokaźna, że twoja własna babcia wytrzeszczyłaby oczy ze zdumienia (przecież zawsze krzyczysz, że nie zjesz tyle, że już wystarczy!). 

Ale tym razem marchewka jest za darmo, i to w sposób demoniczny. Ba! W pewnym sensie zapłaciłeś za nią (doskonale wiesz, czym są ukryte koszty!), więc wgnieciesz ją w tę mieszankę ziemniaków opiekanych i frytek, pod którą zupełnie zniknął gdzieś kawałek twojej drogocennej ryby.

Ostatecznie jest to twoja marchewka. Za darmo.

Kiedy myślę o demonie darmowości  (i ziemniakach z frytkami) przypomina mi się Anglia. Nie wiem czy czytają tam te same podręczniki co u nas, ale z pewnością nikt nie może stać się prawdziwym marketingowcem w renomowanej korporacji pokroju Tesco bez doktoratu z Buy one, get one free.


Słusznie mówił Friedman, że nie ma darmowych obiadów. Ale przyzwyczailiśmy się jednak do stosunkowo subtelnych form nabijania nas w butelkę. Zdajemy się nawet te formy (jak gwiazdki czy ukryte koszty) jakoś tak wewnętrznie akceptować. Zachód w takie pierdoły się bawić się nie będzie. Chwała Matce Boskiej Marketingowców, że większość Wyspiarzy nie potrafi dzielić w pamięci i z radością płaci piątaka za 2 butelki Coli po 2 poundsy za sztukę. 

--------------------------------------------------------------------------------------------

Dzwonię do ciebie, bo kończy się miesiąc i muszę wygadać darmowe minuty

- Od kiedy ty pijesz energetyki? - E, nie piję, za darmo na ulicy rozdawali

- W Ryanairze za darmo startery do 02 rozdają wszystkim pasażerom! Wypas, co?
- Po co ci starter do 02, przecież ty prawie nie bywasz za granicą
- E... no po nic, ale rozdawali, kumasz, za darmo. U nas nie  rozdają.

- Patrz co dostałam, w galerii rozdawali. Fajne?
- No, fajne. Ale po co ci dwa?
- No nie wiem. Za darmo dawali, to wzięłam.

Brzmi znajomo?


No to na deser (oczywiście darmowy) przypomnienie internetowego hitu ubiegłorocznych Świąt Bożego Narodzenia, czyli Wigilia w Radomiu.




Pozdrawiam!


Głos z OFFu.

3 komentarze:

  1. Jeśli chcesz dowiadywać się na bieżąco o kolejnych wpisach, zapraszam do polubienia fanpage'a na facebooku (link pod spodem lub ikonka u góry bloga)
    https://www.facebook.com/blog.gloszoffu

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo darowanemu koniowi się w gębę nie zagląda!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli jak dają, to brać i nie gadać? :)

    OdpowiedzUsuń